Nasze życie to bezkształtna glina, którą dopiero mamy uformować. Na podobieństwo Boga. Nigdy nie jest za późno, by zacząć. By porzucić fikcyjne strategie na lepsze życie, skoro ich owocem są wciąż nowe rozczarowania.
Życie to odkrywanie sensu w bezsensie, wartości w kompleksach, mądrości w pozornym bezładzie, kosmosu w chaosie, złota w błocie, piękna w prochu ziemi. Masz na to kilkadziesiąt lat. Jeśli ci się uda – Twoja wieczność będzie szczęśliwa. Ale jeśli nic nie uczynisz przez te dane ci przez Boga kilkadziesiąt lat, Twoja wieczność będzie taka, jak życie doczesne: smutna, bezsensowna, pełna rozpaczy.
Daj sobie wycisk
Pamiętam, kiedy jeszcze chodziłem do liceum plastycznego, na lekcjach rzeźby, nauczyciel każdemu z nas wydzielał kawał bezkształtnej, brudnej, lepkiej, czerwonawej gliny. Rzucał ją na metalowy statyw i zostawiał nas samych na trzy godziny lekcyjne. W tym czasie mieliśmy przenieść na tę kupę gliny kształt modelu – idealnej rzeźby, o doskonałej formie, tak pięknej, że chciało się na nią patrzeć bez przerwy, ze wzruszeniem Pigmaliona. Byli tacy, którzy się wygłupiali na lekcjach, byli tacy, którzy rezygnowali, uważając, że to dla nich za trudne, byli tacy, którzy się pocili i nagniatali brudnymi palcami kształty, wyciskając je z opornego materiału ze złością, i byli tacy, którzy mieli chęć do pracy. Z lepszym lub gorszym skutkiem w ciągu trzech godzin udawało im się wydłubać jakieś podobieństwo. Często wracam do tego wspomnienia, bo pamiętam nasze reakcje. Ci, którzy zmarnowali czas, kłamali, wykręcali się, że to za trudne, że są przeziębieni, że mają kłopoty w domu, że glina za zimna, że chore stawy, gościec i takie tam głodne kawałki. Ci zawsze mieli jakieś pretensje do nauczyciela i za plecami wulgarnie się o nim wyrażali. Kochali go ci, którzy wykonali pracę. Kochali go i nie musieli mu się podlizywać, bo znali swoją wartość w jego oczach. Jego radość z naszej pracy udzielała się nam. Myślę, że podobnie jest z naszym życiem – to bezkształtna glina, którą mamy przez kilkadziesiąt lat ukształtować na podobieństwo Boga. Ale nie zostajemy z tym sami! To wcale nie takie niewykonalne, wiara czyni cuda. Na początku zawsze jest bezsensownie, a przynajmniej tak wszystko wygląda. Nie myśl jednak, że podobieństwo do Jego piękna zobaczysz w lustrze! Takie podobieństwo można wycisnąć tylko w sumieniu, w duszy. Upodabniamy się do Boga nie w salonie piękności, tylko w konfesjonale, i nie przeglądając czasopisma z modą, tylko czytając Biblię. A na pewno wtedy, gdy dajemy sobie rekolekcyjny wycisk! Kiedy Bóg stwarzał świat, też pierwszego dnia nic nie zapowiadało, że niedługo pojawi się stworzenie tak bardzo skomplikowane i piękne duchowo, jak człowiek. Na początku była ciemność i było światło, i nic więcej. Początek życia jest bardzo prosty: ciemność zwątpienia w sens wszystkiego i światło wiary, że życie nabierze w końcu sensu. Od twojego wyboru zależy wszystko.
Spotkanie, które leczy
„Gdy Jezus przeprawił się łodzią z powrotem na drugi brzeg, zebrał się wielki tłum wokół Niego, a On był jeszcze nad jeziorem. Wtedy przyszedł jeden z przełożonych synagogi, imieniem Jair. Gdy Go ujrzał, upadł Mu do nóg i prosił usilnie: Moja córeczka dogorywa, przyjdź i połóż na nią ręce, aby ocalała i żyła. Poszedł więc z nim, a wielki tłum szedł za Nim i zewsząd na Niego napierał. A pewna kobieta od 12 lat cierpiała na upływ krwi. Wiele przecierpiała od różnych lekarzy i całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej. Słyszała ona o Jezusie, więc przyszła od tyłu, między tłumem, i dotknęła się Jego płaszcza. Mówiła bowiem: Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w ciele, że jest uzdrowiona z dolegliwości. A Jezus natychmiast uświadomił sobie, że moc wyszła od Niego. Obrócił się w tłumie i zapytał: Kto się dotknął mojego płaszcza? Odpowiedzieli Mu uczniowie: Widzisz, że tłum zewsząd Cię ściska, a pytasz: Kto się Mnie dotknął. On jednak rozglądał się, by ujrzeć tę, która to uczyniła. Wtedy kobieta przyszła zalękniona i drżąca, gdyż wiedziała, co się z nią stało, upadła przed Nim iwyznała Mu całą prawdę. On zaś rzekł do niej: Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju i bądź uzdrowiona ze swej dolegliwości” (Mk 5,21–34).
Przemiana jest dziełem spotkania z Jezusem i takiej przemiany na pewno możesz doznać na rekolekcjach. To przyjście Boga do twojego życia. Dbamy o ciało, dbamy o intelekt, dbamy o to, by nasza rodzina była wspaniała, ale nawet przy najlepszych chęciach i najcudowniejszym ojcu i matce nie możemy ominąć grzechu. Nikt nie jest rezerwatem niepokalanego istnienia, nikogo nie ominął grzech pierworodny! Nawet przy najlepszych układach nie jesteś w stanie uniknąć zepsucia, korupcji duchowej, która jakieś 30 tys. lat temu, a może 60, dotknęła człowieka współczesnego, odrywając go od Stwórcy. Jezus jest w drodze do córeczki Jaira, ale nagle z tyłu, uczepia się go jakaś kobieta, która od 12 lat cierpi na krwotok. Jezus nazywa ją córką, a ona w tym samym momencie doznaje uzdrowienia. Słowo „córka” było chyba kluczem do jej uzdrowienia. Charakterystyczna jest też przemiana pojęć. Jair mówi o córeczce, ludzie, którzy donieśli o śmierci, nazwali ją już mniej ciepło – córka. Jezus nazywa ją najpierw dzieckiem, w końcu dziewczynką, jakby dystansował związek z ojcem. Cóż za tą metamorfozą się ukrywa? Po uzdrowieniu wchodzi do domu Jaira i na oczach rodziców – tych najlepszych rodziców, jakich można sobie wyobrazić – ujmuje jej dłoń i mówi: Talitha kum! Po uzdrowienie swojej córeczki przyszedł tylko ojciec, ale zauważmy, że gdy Jezus wskrzeszał dziewczynkę, poprosił nie tylko ojca, lecz także matkę. Oto rekolekcje, które trwały może godzinę, może dwie! Niezauważalne deformacje uczuciowe zaważyły na życiu tego dziecka. Fikcyjne strategie Grzech potrafi wślizgnąć się nawet tam, gdzie wykluczyliśmy istnienie wszystkich bakterii i wirusów. Być może miałaś najlepszą rodzinę i najlepszego ojca, ale już widzisz, że życie mimo najlepszych warunków nie oszczędziło ci zranień. Naprawdę potrzebne ci są rekolekcje! Być może i ty jesteś „córeczką swojego tatusia”, ciągle poszukującą w mężczyznach przedłużenia opiekuńczej i nadtroskliwej czułości, jaką otrzymywałaś od swego ojca. Wyobraźmy sobie cudownego tatusia, który jest lekarzem i ma swoją córeczkę. Nosi ją na rękach, trzyma pod kloszem swego podziwu, ciągle mówi, jaki jest z niej dumny. Córka nawet rywalizuje z matką, pragnąc, by uwaga ojca coraz intensywniej skupiała się tylko na niej. Przynosiła najlepsze oceny, interesowała się polityką i sportem, ubierała tak, by w ojcowskich oczach zobaczyć błysk podziwu. Matka zawsze w cieniu, jak służąca. Dziewczyna nauczyła się symulować chorobę, by wzbudzać zainteresowanie ojca i jego opiekuńczość. Ale ojciec odszedł z inną kobietą. Gdy dorosła, nie potrafiła opanować w sobie szalejącej kokieterii, którą wabiła wielu mężczyzn, ale wybierała tylko tych, którzy ją adorowali i podziwiali, jak ojciec, z nadwyżką troskliwości. Bulimia, od czasu do czasu aplikowanie sobie oczyszczenia. Kilka blizn na nadgarstkach. Ranienie przynosiło jej ulgę. Obżeranie się, seks – chwilowe zaspokojenia, potem znowu zawstydzająca pustka skrzętnie skrywana przed światem. Pojawiły się zranienia, odtrącenia, a ona ciągle nie rozumiała, dlaczego. Zawsze zakochiwała się w starszych mężczyznach. Zawsze zdawała się na decyzję innych, choć w początkowej fazie znajomości wydawała się być samodzielną, atrakcyjną i przebojową kobietą. Lecz gdy tylko kogoś omotała, okazywało się, że potrzebuje tylko podziwu i klosza opieki, czułości i całodobowego zainteresowania. Po kolejnych odtrąceniach zaczęła odczuwać pustkę i zrozumiała, że jest nabocznym torze. Nigdy nie żyła własnym życiem, zawsze pasożytowała na kolejnych wcieleniach własnego ojca. Już wie, że nie znajdzie nikogo, kto by nią pokierował tak, jak on w dzieciństwie.
Uzdrowienie wspomnień
Minęło może 12 lat, może więcej, odkąd opuściła dom po odejściu ojca, a ciągle nie może znaleźć swojego tatusia. Przerażający lęk paraliżuje jej życie. Pewnego dnia dostaje krwotoku. Leczenie mnóstwo kosztuje. Ktoś jej radzi rekolekcyjne uzdrowienie wspomnień. Pierwsza konferencja jest dla niej katorgą, którą z trudnością znosi. Czuje wstręt do otaczających ją ludzi. Chciałaby być sama, jedyna, wyjątkowa. Ale jest w tłumie. Niezauważana, ściśnięta, nieważna, niejedyna. Modli się z pokorą i zaczyna rozumieć, że jedną z przyczyn jej cierpienia jest zniewalający ją system wymagań egocentrycznych. Zrozumiała to dopiero teraz, kiedy jest pośród innych osób, podobnych do niej tak bardzo, że poczuła do nich wstręt. Czyli to, co zawsze czuła do siebie. Drugi człowiek jest lustrem, zwłaszcza na rekolekcjach. Jej modlitwa w skrusze walącego jak młot serca, zmusiła ją do uznania swego egocentryzmu, który doprowadził do atrofii duchowej, wyniszczenia moralnego i licznych uzależnień. Skrucha to warunek łaski. Wstydzi się płakać, ale nie może powstrzymać łez kapiących na posadzkę kaplicy. Są słowa tak nasączone uczuciami, że wymykają się nie przez usta, lecz przez powieki. W ciągu kilku chwil modlitwa wielu ludzi rośnie jak lawina, dotyka ją i jak dreszcz gorąca przepływa przez całe ciało. Wiatr, który wchodzi do duszy; wiatr, który odsłania zasypane kurzem wspomnienia; wiatr, który odświeża istnienie. Duch – cenniejszy niż oddech. Ma pewność, że stoi przy niej Jezus, chwyta się więc modlitwy jak skraju szat Boskiego Lekarza najlepiej znającego jej historię. Całe życie była głodna takiego dotknięcia, jakie teraz odczuwa w swoim sercu, które wydaje się pękać z miłości. Była głodna takiego uchwycenia się Boga, modlitwy, która jest jak nakarmienie chorej i osłabionej dziewczynki.
No comments:
Post a Comment