Thursday, July 23, 2009

Contraception and the Church

Christopher West

If you think the Church needs to "get with the times" on the issue of contraception, believe me, I can relate. I almost left the Catholic Church because of what I once considered this "blasted teaching." And all this natural family planning stuff, I thought, was just a way for crusty old bishops to keep the fun out of sex. What do they know about sex anyway?

Live and learn, if we dare. My wife won't mind my saying that I have come to learn more about sex from Pope John Paul II than from anyone on the planet. I came to learn from him that the sexual embrace is meant to be a foreshadowing of the eternal union of heaven. And I came to learn that there's an enemy hell-bent on keeping us from understanding and living sex in this way. Why? Because if he can disorient sex, it will no longer point us to heaven. And that's his precise goal - to keep us from heaven.

Our sexuality, as John Paul II insisted, "is by no means something purely biological, but concerns the inner-most being of the human person" (Familiaris Consortio, n. 11). It is here, in our inner-most being, that we learn to love as God loves or fail to do so. The problem in the modern world is that we have confused lust for love. When lust (self-gratification) is a person's paradigm for sex, he or she will view everything the Church teaches as a hindrance. But when loving as God loves is a person's paradigm for sex, everything the Church teaches not only makes sense, it becomes the sure path for discovering true love.

This might sound strange at first, but let it sink in. Contraception was not invented to prevent pregnancy. We already had a 100% safe, 100% reliable way of doing that. It's called abstinence. Contraception, in the final analysis, was invented so men and women wouldn't have to abstain. Why do we spay and neuter our dogs and cats? Why don't we just ask them to abstain? They can't. This is precisely the point: the Church is trying to help us see that when we choose to render sexual union sterile, we are reducing ourselves, in a sense, to the level of animals in heat. Sexual union in such a situation is not an act of love, but an act of indulging instinct; it's an act of lust. After all, if you can't say "no" to sex, what does your "yes" really mean?

When couples abstain from a potentially fertile act of intercourse, they are demonstrating their freedom and, hence, their love. "Oh, give me a break," people respond. "What is the big difference between sterilizing the act yourself and just waiting till it's naturally infertile. The end result is the same thing: both couples avoid children." To which I respond, "What's the big difference between killing Grandma, and just waiting till she dies naturally? The end result is the same thing: dead Grandma."

If you can tell the difference between euthanasia and natural death, you can tell the difference between contraception and NFP. On the one hand, natural death and natural infertility are both acts of God. On the other hand, in killing Grandma and in rendering the sexual act sterile, we are taking the powers of life into our own hands, making ourselves "like God." Wasn't this the original temptation in the garden?

Blessings,
Christopher West

Monday, July 06, 2009

Uwaga, Bóg! - XIV B

Czy można zadziwić Bożego Syna? Okazuje się, że można. Udało się to mieszkańcom Nazaretu. Ci, wśród których wzrastał, wśród których się wychowywał, zaskoczyli go swym niedowiarstwem.
Oni również, podobnie jak wszyscy, którzy zetknęli się z Chrystusem, stanęli wobec pytania: „Kim On jest?”. Wydawałoby się, że właśnie im powinno być łatwiej uwierzyć. Znali Go lepiej niż inni. Tymczasem właśnie posiadana przez nich wiedza o Jezusie okazała się przeszkodą, właśnie ona skłoniła ich do powątpiewania. Za dużo wiedzieli o nim, jako o człowieku, aby uwierzyć, że jest Bogiem. Nie tak wyobrażali sobie Mesjasza.

Można próbować wyjaśniać, że mieszkańcy Nazaretu wykazali się po prostu ostrożnością. Przecież w żadnych czasach nie brakuje ludzi, którzy nazywają siebie wysłannikami Boga. Historia pokazuje, że wielu z nich to zwykli oszuści. Trzeba jednak odróżnić roztropność od braku gotowości przyjęcia wiary.
W czasach starotestamentalnych Bóg wielokrotnie posyłał do Narodu Wybranego proroków. Wybierał człowieka i mówił: „Posyłam cię do synów Izraela... Posyłam cię do nich, abyś im powiedział: «Tak mówi Pan Bóg»”. Uprzedzał jednak swych wybrańców „A oni czy posłuchają, czy nie, są bowiem ludem opornym, przecież będą wiedzieli, że prorok jest wśród nich”.

To zdumiewające. Okazuje się, że można wiedzieć o proroku, a jednak mu nie wierzyć, nie przyjmować jego przesłania, które otrzymał od samego Boga. Dlatego misja wszystkich, których Bóg wybrał, jest taka trudna. Dotyczy to także wszystkich ochrzczonych. Świat wie, że są chrześcijanami, a jednak nie chce przyjąć ich świadectwa.

Ojciec Święty wielokrotnie ze smutkiem zwracał uwagę, że liczni są w naszych czasach ludzie, którzy starają się żyć w taki sposób, jakby Boga nie było, jakby Chrystus nie przyszedł na świat, nie nauczał, nie cierpiał, nie umarł, nie zmartwychwstał. Nie mogą powiedzieć, że nikt im nie głosił Ewangelii. Spotykają się z nią niemal na każdym kroku. A jednak świadomie zamykają serce na dźwięk Dobrej Nowiny. Czynią to czasami nawet mimo tego, że sami kiedyś zostali ochrzczeni.

Mieszkańcom Nazaretu przeszkadzało, że Jezus był taki „zwyczajny”. Pamiętali, że mieszkał wśród nich, znali Jego krewnych, wiedzieli, jakim był dzieckiem, młodzieńcem. Wielokrotnie z nim rozmawiali, razem z Nim jedli, widzieli, jak pracuje, wspólnie z Nim odpoczywali, czytali Torę, modlili się. A teraz nagle mieli w Nim uznać Bożego Syna? Także dzisiaj wielu ludziom przeszkadza, że chrześcijaństwo jest takie „zwykłe”, a jego wyznawcy nie żyją w nieustannej ekstazie, lecz dotykają ich wszystkie problemy codzienności oraz zwyczajne ludzkie ułomności.

Dlaczego tak się dzieje próbował wyjaśnić święty Paweł opowiadając o własnych doświadczeniach: „Aby mnie nie wynosił zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała...”. Chrześcijanin nie powinien uciekać od „zwyczajności” życia, skupiać się tylko na tym, co nadzwyczajne, cudowne. „Mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” – tłumaczy Apostoł Narodów.

Poszukiwanie za wszelką cenę nadzwyczajności nie jest obce wielu katolikom. Takie nastawienie jest niebezpieczne dla wiary, ponieważ prowadzi do lekceważenia tego, co „zwyczajne”. Taką lekceważoną „zwyczajnością” w skrajnych przypadkach może się okazać nawet obecność Jezusa Chrystusa pod postacią zwykłego opłatka w Najświętszym Sakramencie. Zdarza się, że ludzie po wielu latach ze zdumieniem odkrywają na nowo, iż podczas każdej Mszy świętej na ołtarzu dokonuje się cud.
Kiedy człowiek spotyka Chrystusa nie powinien oczekiwać pojawienia się wyprzedzającej informacji „Uwaga, Bóg na twojej drodze!”. Jezus jest obecny w życiu człowieka tak „po prostu”. Czasami można w kazaniach usłyszeć historię o Synu Bożym, który przyszedł do kogoś w odwiedziny jako zwyczajny człowiek i nie został rozpoznany. Nie zawsze jednak słuchacze zdają sobie sprawę, że im również mogło się coś takiego przydarzyć.

Bóg wierzy we mnie - XIV B

o. Augustyn Pelanowski OSPPE

Miłość Boga idzie nawet tam, gdzie spodziewa się odtrącenia. Czy sieje się ziarno na drogę? Czy opuszcza się niebo dla tych, którzy wyganiają za mury miasta? Czy porzuca się 99 owiec dla jednej szukającej zguby? Czy dotyka się z miłością tych, którzy mogą zarazić trądem? Czy odpuszcza się grzechy tym, którzy nawet nie potrafią ich wyznać? Czy przyjaźni się z najgorszymi, gdy z tego powodu zdobywa się opinię żarłoka i pijaka? Czy ofiaruje się życie wieczne tym, którzy pozbawiają doczesnego? Czy kocha się tych, którzy się zaparli?

Jezus dziwił się niewierze mieszkańców Nazaretu, ja się dziwię Bogu, który bardziej w nas wierzy, niż my w Niego. Intryguje niewiara najbliższych. Również nas stawia w świetle kłopotliwego pytania: czy ufamy Jemu totalnie, czy też stagnacyjna religijność pozbawiła nas spontaniczności wiary? Zdumienie mieszkańców Nazaretu nie stało się zawierzeniem Jezusowi, ponieważ zbyt dobrze znali Jego rodzinę, Jego dzieciństwo i młodość. Jezus manifestuje w sobie nieobliczalną miłość do ludzi i to jest niezwykle podnoszące na duchu. Życie udowadniało nam zapewne setki razy naszą niegodziwość. A On kocha. Ezechielowi każe prorokować wśród tych, o których wie, że i tak nie posłuchają. Pawłowi daje siłę, by w słabościach i odrzuceniu przygarniał z mocą zagubione dusze do serca Boga. Sam wędruje tam, gdzie nie znajduje wiary. Prorokowanie to bardziej przekonywanie o miłości Boga niż przewidywanie przyszłości.

Być może sam jestem słaby, a nawet bezsilny, ale jakże mi to dodaje otuchy i przynosi ulgę, że Bóg we mnie ciągle wierzy! Być może nie ma we mnie ani westchnienia miłości do Niego i do nikogo, a nawet do siebie. Tym bardziej jednak zdumiewa mnie Jego czuła miłość! Absolutnie nic nas nie może odłączyć od miłości Bożej. Niekiedy ciężko jest nam stawić czoła samym sobie, ponieważ nie znajdujemy niczego godnego miłości w sobie i wydaje nam się, że Bóg mógłby pokochać każdą istotę, oprócz nas. Ale to tylko iluzja. Bóg JEST miłością, a nie BYWA miłością. Potrzebna jest nam nie szlachetność bohatera, tylko wiara.

Jedynie brak wiary uniemożliwia Mu dotarcie do naszych serc, a nie nasza nędza. Jestem przekonany, że Paweł nie był wcale lepszym człowiekiem niż ja, ani Piotr nie był pobożniejszy niż ty. Jedyne, co może nas różnić od nich, to wiara, którą wierzyli w miłość Jezusa. Jeśli chcemy, by miłość Boga wyprowadziła nas z lochów smutku i niezadowolenia z siebie, potrzeba nam modlitwy wdzięczności za miłość. Możemy ją nazwać wielbieniem Go albo oddawaniem Mu chwały. Wtedy oddajemy Mu prawo do działania, do okazywania cudownej mocy, zdolnej uczynić z trędowatego czy obrzydliwego człowieka pięknego i zdrowego albo z bezczelnego kogoś wrażliwego, albo ze słabego mocnego.

Biada prorokom! - XIV B

Augustyn Pelanowski OSPPE

Przepowiadaniu Dobrej Nowiny towarzyszy sprzeciw. Paweł skarżył się, że policzkuje go wysłannik piekieł, gdy głosi Ewangelię. Ezechielowi towarzyszyła bezczelność i opór mieszkańców Jerozolimy. Jezus został źle przyjęty w synagodze w Nazarecie, gdy przestał mówić wdzięcznym głosem i dotknął wrażliwych miejsc sumień słuchających.

Wielu kapłanów wie, co to znaczy sprzeciw ciemności, kiedy tylko rzetelnie zabierają się do przepowiadania Słowa Bożego. Jest to trudne, gdy po udanych rekolekcjach przychodzi czas poniżającego kuszenia, albo pojawiają się listy z pogróżkami, czy też telefony z oskarżeniami. Takie znaki nie towarzyszą tym, którzy usypiają swoją trzodę nie tylko nudą wypowiedzi, ale amputowaniem ich z prawdy. Prawda jest trudna do wypowiedzenia, a jeszcze trudniejsza do przyjęcia. Najtrudniej znieść jej konsekwencje. Świątynie bywają sypialniami mózgów albo muzeami patriotycznych pamiątek. Każdy człowiek ma w sobie opór olbrzymi jak mur, ukrywający w sobie prawdę. Żyjemy fasadowo, stosując sztukę maskowania. Najlepszym ukryciem jest pobożność, która zdaje się usprawiedliwiać nasze mroczne żądze i grzechy. Biada prorokom! Przyzwyczailiśmy się ukrywać prawdziwe zło i demonstrować imitację dobra. Nauczyliśmy się nie korzystać z usprawiedliwienia Chrystusa, ale sami się usprawiedliwiamy. Tłumaczymy sobie, że musieliśmy, albo że nic się nie stało, albo zwalając winę na innych. Czasem udaje nam się zobaczyć trochę prawdy o sobie, gdy pojawią się uczucia: gdy się zakochamy, albo wybuchniemy nienawiścią. Niekiedy cierpienie objawia nam, że wcale nie jesteśmy tacy szlachetni, za jakich się uważamy. Rzadko kiedy zdarza się, że mamy już dość tego pozerstwa. Zawsze jednak, gdy jest głoszone słowo prorocze, Słowo od Boga, następuje eksplozja poznania, które odsłania nam porażającą panoramę wnętrza. I wtedy, zamiast szukać w sobie skruchy, szukamy winnego. Niewielu ludzi może poszczycić się zdecydowaną uczciwością wobec siebie samych, odpowiedzialnością za swoje mroczne czyny i myśli, uczucia i słowa.

Kilka razy Jezus przez ludzi dał mi do zrozumienia, że jestem zarozumiały. W pierwszym odruchu uzewnętrzniał się mój gniew. Wstrząs prawdy najpierw ranił tych, którzy demaskowali moją dumę. Za każdym razem jednak, kiedy ostatecznie zgodziłem się, naprawdę odczuwałem wyzwalającą ulgę.
Życie przestaje być cudowne, gdy Jezus jest lekceważony. Życie przestaje być do zniesienia, gdy nie znosimy Jezusa i Jego nauki. Liczba gejów w procesji adorującej pośladki bywa większa niż liczba mieszkańców Sodomy, a przecież Bóg nie oszczędził Sodomy. Cudzołóstwo szerzy się, raniąc małżeństwa w coraz większym stopniu, a przecież Bóg umiłowanemu Dawidowi nie przepuścił grzechu z Batszebą. Aborcje wcale nie ustępują, a przecież wielu pierworodnych Egipcjan umarło w jedną noc, za zabijanie dzieci izraelskich. Dlaczego nie dotyka nas jeszcze sąd? „Nie zwleka Pan z wypełnieniem obietnicy – bo niektórzy są przekonani, że Pan zwleka – ale On jest cierpliwy w stosunku do was. Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich doprowadzić do nawrócenia” (2 P 3,9).

Krwotok, czyli bicz - XIII B

Augustyn Pelanowski OSPPE

Zanim Jezus dotarł do domu przełożonego synagogi, jego szat dotknęła kobieta, która od dwunastu lat cierpiała na krwotok. Św. Marek używa metafory: krwotok nazywa MASTIX, co znaczy batog, bicz. Gdy jest już po uzdrowieniu z krwotoku, Jezus zwraca się do kobiety: „Odejdź ku pokojowi i bądź zdrowa od BATOGA TWEGO”. Czy można przypuszczać, iż za tą przenośnią ukrywa się wcale nie przenośna przyczyna wieloletniej słabości?
Niektórzy ludzie traktują się z taką agresją, z jaką ich traktowano w domu lub w najbliższym środowisku. Niszczą siebie biczami odrzucenia, gdy ich odrzucano. Mają o sobie najgorsze mniemanie, gdyż z takim odniesieniem spotykali się w domu. Biczują się bezwzględnie uczuciami agresji, gdyż bezwzględnie ich wychowywano. Krwawiąca kobieta uchwyciła się szat Jezusa od tyłu, jakby nie chciała być dostrzeżona albo jakby odmawiała sobie prawa do tego, by na nią patrzeć. Autoagresywne kobiety nie mogą patrzeć na siebie, bo są przekonane, że są brzydkie lub odrażające. Nikt nie odniósł się z należytym szacunkiem do ich ciała, było ono biczowane słowami albo fizycznie, gwałcone albo wyśmiewane.
Trzeba zwrócić uwagę na różnice między biczowaniem, którym została nazwana choroba tej kobiety, a dotknięciem, na które się ona zdobyła. Jest też różnica między uderzaniem słowem a dotknięciem słowem. Wcale nie musi ktoś być bity w domu przez rodziców, wystarczy, że spotyka się z nieustannym krzykiem lub niechęcią, wyzwiskami i niezadowoleniem ojca lub matki i taki stosunek może stać się odniesieniem do siebie samego. Syrach zapisał: „Uderzenie rózgi wywołuje sińce, uderzenie języka łamie kości. Wielu padło od ostrza miecza, ale nie tylu, co od języka” (28,17–18). Coraz częściej słyszmy o osobach dokonujących samookaleczeń. Zraniony potrzebuje opieki, więc niektórzy się ranią, by otrzymać namiastkę miłości i troski, jakiej byli pozbawieni od tych, od których powinni ją otrzymać. Głód miłości jest ogromną siłą. Tam, gdzie rodzice są niedostępni uczuciowo i panuje klimat emocjonalnego odtrącenia lub pominięcia, gdzie szczególnie matki były skoncentrowane na sobie lub na swych partnerach, gdzie zabrakło ojca i gdzie najważniejsza potrzeba dziecka – potrzeba miłości była spychana, dzieci zapadają najczęściej na różne formy autoagresji. Dodajmy do tego coraz liczniejsze przypadki maltretowania dzieci i wykorzystywania seksualnego przez ojców, ojczymów, rodzeństwo. Psychiatrzy nazywają skutki maltretowania dzieci „morderstwem duszy”.
W tej krwawiącej kobiecie, o której pisze ewangelista, tysiące kobiet mogłoby dostrzec swoją historię streszczoną do jej pragnienia, dążącego do uzdrawiającego dotknięcia szat Jezusa. Żebym się choć dotknęła! Zapewne uchwycenie się Boga, który stał się człowiekiem, może uleczyć od skutków biczowania ciała, jakiego doznało się od ludzi.

Córeczka tatusia - XIII B

Augustyn Pelanowski OSPPE

Jest w tłumie ludzi. Ściśnięta, nieważna, niejedyna. Modli się z pokorą. Jej samotność zostaje zauważona przez Jezusa. Chwyta się modlitwy jak skraju szat Boskiego Lekarza, który zna jej historię
Po uzdrowienie swojej córeczki przyszedł tylko ojciec, ale za- uważmy, że gdy Jezus wskrzeszał dziewczyn- kę, poprosił nie tylko ojca, ale i matkę. Cha-rakterystyczna jest też przemiana pojęć. Jair nazywa ją córeczką, ludzie, którzy donieśli o śmierci, nazwali ją już mniej ciepło: córka. Jezus nazywa ją najpierw dzieckiem, w końcu dziewczynką, jakby dystansując związek z ojcem.

Wyobraźmy sobie tatusia, który jest lekarzem i miał jedyną córeczkę. Ojciec nosił ją na rękach, powtarzał, że jest z niej dumny. Córka rywalizowała ze swoją matką, dążąc do tego, by uwaga ojca skupiała się na niej, a nie na matce. Przez całe dzieciństwo czyniła wszystko, by ojciec ją podziwiał. Przynosiła najlepsze oceny ze szkoły, ubierała się tak, by w ojcowskich oczach zobaczyć podziw. Nauczyła się chorować, by wzbudzać opiekuńczość ojca. Matka zawsze była w cieniu.

Gdy córka dorosła, nie potrafiła opanować kokieterii, którą zwabiała mnóstwo mężczyzn, ale wybierała tylko tych, którzy ją adorowali i podziwiali jak ojciec, troskliwie i nadopiekuńczo. Po kolejnych odtrąceniach przez mężczyzn zaczęła odczuwać pustkę i zrozumiała, że jest na bocznym torze. Nigdy nie żyła własnym życiem, zawsze pasożytowała na kolejnych wcieleniach własnego ojca lekarza. Już wie, że nie znajdzie nikogo, kto by nią pokierował tak jak w dzieciństwie. Minęło może 12 lat, a może nawet 24, odkąd opuściła dom po śmierci ojca, a wciąż nie może znaleźć swojego tatusia. Lęk paraliżuje jej życie.

Pewnego dnia dostaje krwotoku. Leczenie mnóstwo kosztuje. Ktoś jej radzi pielgrzymkę do dalekiego sanktuarium. Jest w tłumie ludzi. Ściśnięta, nieważna, niejedyna. Modli się z pokorą. Jej samotność zostaje zauważona przez Jezusa. Chwyta się modlitwy jak skraju szat Boskiego Lekarza, który zna jej historię. I w kilku sekundach przypomina jej się ta historia z omdleniem i skaleczonym palcem. Całe życie była głodna takiego dotknięcia, jakie teraz czuje w swoim sercu. Takiego uchwycenia się Boga. Takiej modlitwy, która jest jak nakarmienie chorej i osłabionej dziewczynki.

Druga strona - XII B

Augustyn Pelanowski OSPPE

Wiatr wiejący z Hermonu doliną Jordanu, wpadając w Jezioro Genezaret, położone o 200 m niżej niż powierzchnia Morza Śródziemnego, miewa niepokojący impet. Zaryzykujmy dostrzeżenie w tym wietrze siły Ducha, która nas popycha ku drugiej stronie. Być porwanym przez miłość Serca Jezusa, która swym impetem przeraża jak wicher, to jak przeżyć burzę, która zniszczy złudzenia i doprowadzi nas do brzegu wieczności, tajemniczo ukrytego pod słowami „druga strona”? Taka burza pojawia się czasem w życiu, przybliżając nam „drugą stronę”. Greckie „peran”, czyli druga strona lub to, co jest poza, może być symbolem celu, do którego zmierzamy, obrazem wieczności.
Gdy zbliża się rozstrzygająca godzina krzyża, Jezus zabiera uczniów do ogrodu, który leżał po drugiej stronie Cedronu. Jan chrzcił po drugiej stronie Jordanu w Betabara albo Betanii. Druga strona to cel wymagający nieustannego przekraczania granic własnego lęku i małodusznych wyobrażeń. Granicami tymi zacieśniamy sobie rozwój duchowy. Życie w Duchu Jezusa nie zatrzymuje się jednak w granicach świętego spokoju. W życiu duchowym realistą jest ten, kto gotowy jest przekraczać brzegi, dając się porwać impetowi Ducha, który jak wiatr popycha do przekraczania wszelkich granic, wiodąc niekiedy po skrajnych przeżyciach. Nie potrafimy sami doprowadzić się do takiego impetu duchowego, bo jesteśmy słabi, jak ci przerażeni w łodzi uczniowie, którzy zupełnie nie panowali nad sytuacją. Ale możemy tego pragnąć. Pragnienie najsłabszego serca pragnącego spełnienia się pragnień Serca Jezusa przyzywa najsilniejsze powiewy Ducha. Trafnie wyraził to Marie Dominique Philippe: wydaje się to oszałamiające, ale to jest otchłań miłości, którą Duch Święty drąży w najmłodszych, najmniejszych Kościoła Chrystusowego, w najsłabszych. Nie umieją oni budować katedr, ale pozwalają Duchowi Świętemu drążyć w głębi swych serc wezwanie. Im większą słabość w sobie odkrywamy, tym na większe wezwanie Ducha możemy się zdobyć. Im mniej radzimy sobie z żeglugą losu, tym bardziej możemy się poddawać woli Jezusa.
Drugi brzeg jest niemożliwy do osiągnięcia dla naszych możliwości, ale właśnie to sprawia, że nasze pragnienie może spowodować przybycie Ducha, który jak potężny wiatr wyręczy nas w mozolnym wiosłowaniu i pozwoli szybciej dobić do celu, do drugiego brzegu.
Ewangelie opisują różne epizody odnoszące się do przekraczania jeziora i zmierzania na drugi brzeg. Jan, pisząc o żegludze na drugi brzeg, która miała miejsce zaraz po rozmnożeniu chleba, gdy Jezus kroczył po powierzchni wody, nie bez powodu dodaje na końcu, iż apostołowie zaraz po uspokojeniu się wichrów i fal natychmiast znaleźli się na drugim brzegu. Istnieją burze, które zsyła Bóg nie dlatego, byśmy zatonęli, ale po to, byśmy skrócili sobie drogę.

Maskota czy sternik? XII B

Augustyn Pelanowski OSPPE

Bóg nie obiecuje nam życia bez burz, ale obiecuje nam, że w naszych burzach zawsze będzie z nami. Burza, która zdarzyła się uczniom na jeziorze, pozwoliła im jeszcze głębiej odkryć tajemnicę Jezusa. Kim właściwie On jest? Nic tak nie pomaga nam odkryć obecności i mocy Jezusa, jak sytuacje krytyczne. Z jednej strony przeżywamy wtedy wielką trwogę, z drugiej – nigdy nie czujemy się tak blisko Boga.

Nasze modlitwy w czasie spokoju przypominają odkurzanie starych mebli piórkową miotełką. Ale gdy na horyzoncie pojawi się czarna chmura niebezpieczeństwa, modlitwa zamienia się w wyważanie drzwi do nieba. Jeśli więc zdarzają ci się nieustannie kłopoty, burze życiowe, fale wściekłości ludzi, z którymi pracujesz albo żyjesz, wichry niszczące całą nadzieję, jaką skrupulatnie wznosiłeś latami, to być może dlatego, że zaniedbałeś to, co istotne: modlitwę! Może stała się ona tak usypiająca, że nawet samego Jezusa zepchnęła w kąt, w „wezgłowie” łodzi. Bóg „zasypia”, kiedy nasze modlitwy usypiają nawet nas i już nie chce nam się podnieść z łóżka. Czy rozmawiałbyś z kimś najważniejszym z ludzi, przyjmując go w łóżku? Czy jest kulturalnie zasnąć w fotelu w czasie rozmowy z gościem, którego poczęstowałeś kawą w czasie odwiedzin? Wzburzona woda, ogień błyskawic i gwałtowny wicher były to trzy plagi, które spadały na ludzkość, kiedy odwracała się od Boga. Pokolenie Noego zostało zalane wodą, ogniem z nieba zostało ukarane pokolenie Sodomy, a wichrami zostało rozrzucone po świecie pokolenie wieży Babel. Mądrość rabinów widziała w tym trzech wysłanników Bożego ostrzeżenia za lekceważenie miłości do Stwórcy.

Lekcja, którą otrzymali uczniowie, zdarzyła się chyba po to, by odkryli na nowo Jezusa. Ospałość w życiu duchowym to wielkie niebezpieczeństwo dla ludzkiego istnienia. Jezus był u wezgłowia. W greckim tekście to miejsce zostało nazwane PRYMNA, czyli rufa, miejsce sternika. PRYMNETES to sternik lub kierownik, a także władca. Jezus był w miejscu, w którym steruje się wszystkim, ale uczniowie pozwolili Mu zasnąć. To wyraża naszą ospałą uwagę, duchową ospałość.

Myślę o naszym świecie, na którym zdarzyły się już wielkie tsunami, pożary ogromnych wież na Manhattanie, huragany niszczące wybrzeża. Ilu z nas obudzi się ku prawdziwemu przebudzeniu duchowemu po tych znakach? Tylko Bóg może uspokoić żywioły, a my ciągle uważamy, że sami sobie poradzimy z żeglugą przez ten świat. Brak wiary sprowadza nadmiar trwożliwego lęku.

Pomyśl o swoich burzach życiowych. Co powiedziały ci o miejscu, które wyznaczyłeś w łódce swojego życia Jezusowi? Gdzie jest Bóg w twoim planie dnia, skoro żyjesz w lęku i raz po raz zdarzają ci się niszczące wszystko burze? Może mówisz: gdzie jest Bóg, skoro mi się to zdarza? Jeśli chcesz, żeby wszystko się uspokoiło na zewnątrz i wewnątrz ciebie, to przebudź swoje sumienie i zawołaj do Jezusa! Umieść Go znowu w centrum swojej uwagi, intronizuj Go i ogłoś go w swojej duszy jako Króla! Jeśli zaś dalej będzie On tylko „maskotką” twojego życia duchowego, staniesz się pastwą sił, które swoją potęgą cię przerastają i nie poradzisz sobie z nimi.