Saturday, December 18, 2010

IV Niedziela Adwentu C

O. Augustyn Pelanowski

Mamy ostatnia niedzielę Adwentu i tekst ewangelii Łukasza opowiadający o Nawiedzeniu. Dlaczego akurat nawiedzenie w przeddzień narodzenia Jezusa? Trochę to nie po kolei. Myślę jednak, że on doskonale oddaje napięcie adwentowego pragnienia spotkania się z Synem Boga, choć dążenie i wyglądanie spotkania Jezusa rysuje się w tym fragmencie zaskakująco dla nas. Oto bowiem, okazuje się, że to nie my posiadamy nieposkromioną potrzebę spotkania się z Synem Najwyższego, ale On! To nie Elżbieta biegnie do Miriam, by w uścisku wyczuć ruchy płodu Mesjasza, ale biegnie Miriam niosąc w sobie Bożego Syna, by objąć ramionami Elżbietę i jej dać szansę na wewnętrzne poruszenie wyzwalające wielką radość. Jedynie Bóg najwłaściwiej przeżywa adwent, dążąc do odszukania człowieka zagubionego w gąszczu cywilizacji. Zauważmy ważny szczegół, okolica, do której podążała Miriam, była górzysta. Słowo HOREINOS, które zostało tutaj użyte, sugeruje miejsce niedostępne, górzyste, zarośnięte, do którego z trudnością się dociera. Nie jest łatwo dotrzeć Bogu do człowieka. Wzmianka o tym gąszczu górskim kojarzy się z zagubieniem Adama w gąszczu rajskim. Przyjrzyjmy się Miriam, a właściwie Jej Dziecku, które jest jeszcze ukryte w łonie. Zanim Jezus nauczył się chodzić, zanim nauczył się mówić jakiekolwiek słowa, inspiruje duchowo swoją Matkę do drogi w miejsce niedostępne, bo pragnie dotrzeć do człowieka zagubionego w gęstwinie grzechów. Komu tak naprawdę zależy na spotkaniu? Człowiekowi? Czy Bogu? Kto tu kogo wygląda? Kto do kogo dąży? Kto przeżywa adwent?

Fakt nawiedzenia, pokazuje Miriam, jako kogoś, kto przyśpiesza spotkanie Syna Bożego i człowieka. W Niej dzieje się to o wiele szybciej, niż poza Nią. Była taką i w Kanie Galilejskiej, tam też jeszcze nie wybiła godzina przemiany, a jednak stało się dzięki Jej spontaniczności i trosce. Powinniśmy sobie to przyswoić i z tego korzystać – zaczynając od modlitwy do Niej, a kończąc na takim wsłuchaniu się w Słowo Boga, jakie Ją cechowało. Dlatego zapraszam do refleksji nad pewnym dziełem sztuki, które świetnie te cechy obrazuje. Chciałbym opowiedzieć o pewnym obrazie Rembrandta z 1645 roku zatytułowanym „Święta Rodzina”, który można sobie z zapartym tchem podziwiać w Rijksmuseum. Bardzo skromne płótno, ale niezwykłe przede wszystkim w swej wymowie duchowej choć ma też swoje niezaprzeczalne walory estetyczne.

W ciemnym pomieszczeniu, siedzą tuż przy schodach młodziutka Matka Miriam, Babcia Anna i w kołysce jeszcze śpiący maleńki Jezus. Nie ma Józefa. Anna drzemie mając na dłoniach opleciony sznur, którym porusza, albo już przestała, delikatnie kołyską. Babcine przywiązanie do Wnuczka może szczerze wzruszać. Słynny luminizm Rembrandta ujawnia się z całym bogactwem raczej macierzyńskiego ciepła niż jako przerażające lśnienie potężnej chwały Boga z Horebu. Zza pochylonej nad Biblią głowy Miriam bije ciepła jak macierzyńska miłość poświata i wydaje się, że wprost z kart Biblii otwartej jak brama. Światło jest jakby stłumione, może dlatego, by w ogóle można było na nie patrzeć, bez mrużenia oczu? Najsilniejsze światło potrzebuje filtra, by można było je obserwować – na Słońce można spojrzeć jedynie gdy je przysłania Księżyc w czasie zaćmienia. Myślę, że takim Księżycem, jest osoba Miriam, dzięki Niej Jezus jest Słońcem, które nie powala, lecz przyciąga. Kiedy Jan zobaczył Jezusa na Patmos, padł jak martwy – gdyż była to konfrontacja oko w oko z Bogiem, bez przysłony, bez żadnego filtra. Sam Jezus, szczególnie w ewangelii Marka, nakazywał milczenie o swej tajemnicy, co może wydawać się niezrozumiałe, ale On nie chciał przerażać, lecz oswajająco przyciągać. Umniejszał swój blask, by nim nie porażać. Nie do końca mi się chce wierzyć, że domagał się milczenia na temat swych cudów, by Go nie mylono z mesjaszem politycznym. Politycy nie wierzą w cuda, nawet gdyby one zaistniały, chociaż to, co oni wyborcom obiecują, przekracza możliwości cudów. Wydaje się, że nakazywanie milczenia było spowodowane pragnieniem zasłonięcia swej potęgi, by ludzie się Go nie bali. Tylko trzem z apostołów ujawnił swoje Oblicze, które raziło jak słońce w pełni i pamiętamy ich przerażenie. Ale wróćmy do Miriam, bo adwent jest tak bardzo maryjny. Rembrandt przedstawia Miriam, jako słuchającą swego Syna przez Biblię, bo przecież Ten, jako niemowlę, jeszcze nie umiał mówić. Miriam wpatruje się w otwartą Księgę, jakby przez nią pragnęła przyjrzeć się Synowi. Księga objawia Syna i działa jak filtr, nie poraża, ale oswaja ze światłem jakie wydobywa się ze Słowa Przedwiecznego. Jest to bardzo adwentowy, moim zdaniem, rys tego dzieła. Oto roraty w Betlejem. Miriam jak gorliwa uczennica musaru, po prostu spędza noc przy Torze, adorując w ten sposób Syna, zanim objawi się On światu! Raszi twierdził, iż ten, kto nie przedłuża swojego dziennego studiowania Tory o nocne czuwanie, straci swoje życie. Człowiek, jak pisze Dessler, gdy choćby na moment odwraca swoją uwagę od Tory, od razu wpada w szpony jecer hara, czyli złej skłonności, a mówiąc jaśniej po prostu nie jest w stanie oprzeć się pożądliwości. Szatanowi wystarczy maleńka szczelinka bezczynności, by opanować naszą uwagę inwazją pokus. Kołyska z Jezusem, co mnie od razu zadziwiło, gdy zobaczyłem ten obraz, jest ustawiona pod samymi schodami prowadzącymi do drzwi umieszczonych w górze, ponad poziomem posadzki, na której rozsiadła się Rodzina. Schody prowadzą w dół, czyli do poziomu uniżenia się Syna Bożego aż do postaci noworodka. Co za uniżenie! Ktoś, kto by zechciał ich tamtej nocy odwiedzić, musiałby jednak, chcąc zasiąść przy Jezusie, zejść po schodach jak najniżej. Przypomina mi się scala humilitatis, Bernarda z Clairvaux, z tym, że Rembrandt namalował siedem stopni, a nie dwanaście, jak to uczynił Bernard wypisując kolejne stopnie uniżenia potrzebnego, by upodobnić się do Syna Bożego. Może to aluzja do siedmiu grzechów głównych, z których trzeba po prostu zejść, by być blisko Jezusa? Jeszcze jeden szczegół wart naszej adwentowej uwagi: stara babcia Anna po prostu drzemie! No cóż, starość nie radość. Jej śpiąca postać, jednak rzuca ogromny, wykrzywiony cień na ścianę! Zasnąć przy Jezusie, i to nawet śpiącym, nie jest bezpiecznie, rodzą się cienie i koszmary przerastające człowieka. Co innego, jeśli Jezus zaśnie przy człowieku. Zasnął przecież w łodzi w czasie burzy i mimo to nikomu nic się nie stało! Uciszył burzę. Ale gdy uczniowie przedrzemali modlitwę w Ogrodzie Oliwnym - jakże spokojnie rajskiej scenerii - stracili Go w godzinę później i wydawało się, że na zawsze. Zasnąć przy Jezusie – to rzuca cień nawet na kogoś tak świętego, jak babka Jezusa. Mówię to z humorem oczywiście, ale mimo to potraktujemy poważnie to ostrzeżenie. Zdumiewa natomiast Miriam - czuwa nocą przy Biblii i przy Synu. Spędza noc przy Słowie, ponieważ Jezus jeszcze nie nauczył się do niej mówić choćby: Mama! Przesłanie jak najbardziej adwentowe dla nas. Być może do wielu z nas Jezus jeszcze nie przemówił osobiście, ale jest Biblia – jego Słowa w niej przemawiają, a jej okładki wyglądają jak dwa skrzydła bramy, toteż dają szansę by każdy z nas stał się odźwiernym Biblii na czas adwentu. Przy schodach Biblii jest brama do nieba i tu może zacząć się prawdziwy adwent. Odnajduję w tym obrazie wezwanie Ducha Świętego: czuwaj przy Biblii, czuwaj przy Miriam, czuwaj przy drzwiach sakramentu pojednania, znajduj światło mimo ciemności, zrozumienie mimo trudności pojmowania, wypatruj światła w ciemności i nie ulegaj jej. Możemy Jezusa spotkać już teraz, zanim przyjdzie w paruzji, gdy tylko weźmiemy Biblię do ręki, możemy razem z Miriam spotkać się z Nim szybciej niż przewidujemy.

III Niedziela Adwentu C

O. Augustyn Pelanowski

Około 1450 roku, włoski malarz Piero Della Francesca namalował dzieło zatytułowane „Chrzest Jezusa”, na którym wszystkie postacie są pozbawione cienia. Prześwietlenie. Być może artysta po prostu zapomniał o namalowaniu cieni, ale może chciał przez to podkreślić zbawczy skutek chrztu: uwolnienie od ciemności? Co robić, by już nie wlókł się za człowiekiem cień smutku spowodowany grzechem? Mamy przed sobą dziś niezwykle skromny tekst, jego treść ukazuje Jana nad Jordanem pytanego przez tłumy o postępowanie po chrzcie. Żadnych przemądrzałych wynurzeń, żadnych refleksji filozoficznych, żadnych wyrafinowanych form literackich. Niezwykle prosty styl i uboga akcja. Musimy wysilić wyobraźnię, by sobie to wydarzenie odtworzyć, gdyż poza lakonicznymi pytaniami i odpowiedziami, nie ma tu żadnych barwnych opisów. Tłumy ludzi cisną się do niego z pytaniem: co mamy czynić? To właściwie nasze najczęstsze pytanie, które nas dręczy. Ale nie chodzi o zajęcia typu posprzątać, czy wbić gwóźdź w ścianę, iść do sklepu, czy przeczytać książkę, tylko CO ZROBIĆ Z ŻYCIEM, JAK ŻYĆ? Każda praca jest pracą nad sobą, doskonalącym dorastaniem do wymiaru, który chciałby w nas widzieć Bóg. Kontekst rozmowy wskazuje raczej na sens moralny tego pytania: co robić, by nie odczuwać wyrzutów sumienia i mieć pewność, że się zyska upodobanie Boga. Na taki sens wskazują odpowiedzi Jana, jak również okoliczności chrztu pokuty, którym posługiwał Jan. A więc co robić, by żyć dobrze i nie niepokoić się zarzutami sumienia? Dojrzewać duchowo rozpoczynając od najmniejszego kroku! Zwróćmy uwagę na wskazania Chrzciciela: każdej z przychodzących do niego grup dawał tylko jedno zadanie. Nie wygłosił mowy o 613 przykazaniach, bo byłby to za wysoki poziom dla ludzi, którzy dopiero co wyznali swe nieprawości. Nie był to także czas ewangelizowania przez Jezusa. Chrzciciel radzi zrobić tylko jeden krok. Mówi: nie krzywdź, nie okradaj, dawaj jałmużnę, bądź uczciwy. Okazuje się, że to aktualne pouczenia również dla nas, bowiem mimo dwu tysięcy lat chrześcijaństwa, większość społeczeństwa żyje w neopogaństwie i dlatego nauka Jana, którą dziś odczytujemy i poddajemy medytacji, jest niezwykle świeża. Życie duchowe nie zaczyna się od wielkich postanowień, lecz od najmniejszych i najlepiej jeśli skupiamy się na dzisiejszym dniu, a nie na przyszłości. Nie mów: już zawsze będę uczciwy, ale dziś będę uczciwy. Choć embrion zawiera materiał genetyczny pozwalający mu istnieć w postaci dojrzałego człowieka, nie każe się mu zdawać na uczelnię albo robić prawo jazdy. Od zasadzonego warzywa, ogrodnik najpierw oczekuje jednego listka choćby, a nie owoców. Ważna jest bowiem satysfakcja, jaką odczuwa człowiek, gdy uda mu się uczynić choćby najmniejszy dobry czyn. Zwycięstwo nad sobą, jest nam potrzebne bardziej niż pokonywanie innych. Satysfakcja z dobra staje się przyjemnością innego rzędu, niż zmysłowa i bez jej odkrycia trudno przerwać przywiązanie do degustacji zła. Tłumy pytając o kierunek rozwoju moralnego słyszą z ust Jana: podziel się odzieniem, udziel jałmużny; żołnierze słyszą: nikogo nie krzywdzicie, niech wam wystarczy żołd; celnicy: nikogo nie okradajcie, żyjcie uczciwie. Pod skromną powierzchnią tych pouczeń, ujawniają się trzy ważne tematy biblijne: jałmużna, służba, uczciwość. Czy kogokolwiek z nas nie stać na takie duchowe rezultaty? Człowiek potrzebuje na początku swego nawrócenia delikatnych korekt, ponieważ jest bezsilny i zraniony własną niegodziwością, oczekuje czegoś, co może osiągnąć bez wielkiego wysiłku, jak na to wskazuje Paweł: „A ja nie mogłem, bracia, przemawiać do was jako do ludzi duchowych, lecz jako do cielesnych, jak do niemowląt w Chrystusie. Mleko wam dałem, a nie pokarm stały, boście byli niemocni; zresztą i nadal nie jesteście mocni” (1 Kor.3,1-2).

Przyjrzyjmy się więc tym trzem wezwaniom Chrzciciela:

JAŁMUŻNA: Jałmużna w Biblii zajmuje uprzywilejowane miejsce. Księga Tobiasza przypisuje jej nawet moc odpuszczania naszych grzechów: „Jałmużna uwalnia od śmierci i oczyszcza z każdego grzechu. Ci, którzy dają jałmużnę, nasyceni będą życiem” (Tob 12,9 ). Potwierdza tę prawdę Syrach. „Woda gasi płonący ogień, a jałmużna gładzi grzechy” (Syr 3,30). Zadziwia mnie moc uwalniania od śmierci. Czy chodzi o ochronę przed nagłą śmiercią? Czy też śmierć, o której tu mowa, to po prostu śmierć duchowa spowodowana grzechem? Czy też może raczej chodzi o zagwarantowania zmartwychwstania tym, którzy są hojni w dawaniu jałmużny? Natomiast moc uwalniania i oczyszczania z każdego grzechu, powinna chyba zainteresować najbardziej tych, którzy powstrzymują się od spowiedzi, albo w ogóle utrzymują dystans do Kościoła. Jezus podkreśla, by motywacja obdarowywania była jak najczystsza. Wykonywanie dobroczynności, jest to bowiem niebezpieczne dla dawcy - kiedy obdarowuję, czerpię z tego słuszną lecz delikatną satysfakcję i wzrasta moje poczucie wartości, ale ono może się niezauważlanie zwyrodnić w pyszne budowanie maski własnego ego. Tego typu nastawienie jest niegodziwe, bowiem nie ma tu już miejsca na troskę, współczucie, empatię, lecz w ich miejscu pojawia się pragnienie samozadowolenia, wykorzystania czyjejś biedy dla przeżycia nawet dominacji i wyższości. Dlatego Mistrz z Nazaretu mówił: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie” (Mat. 6,3-4). Mam tak udzielać jałmużny, by nie chwalić się tym dobrym czynem, nawet przed samym sobą, nie mówiąc już o innych. Trzeba jej tak udzielać, jakby się jej nie udzielało. Tylko wtedy jest ona pięknym czynem, gdy się ukrywa jej piękno. Jałmużna była podstawową cechą człowieka, którego określano mianem sprawiedliwy: CADYK. Biblia postrzega jałmużnę nawet jako obowiązek. Wszystko, co mamy przecież jest dane nam od Boga, więc jest bardziej Jego własnością niż naszą, a Jego wolą jest wspomaganie ubogich. Bóg jednak dzieli się z nami swoją troską o innych i daje nam środki, byśmy za Niego to czynili. Ten, kto daje jałmużnę staje się ręką Boga. Wspomagając kogoś, właściwie dbam najlepiej o siebie, gdyż zdobywam upodobanie Boga, nie mówiąc już o osobistym szacunku do siebie, który wzrasta z każdym aktem pomocy udzielonej komuś, kto jest w trudniejszej kondycji ode mnie.

SŁUŻBA: Służba państwu, na przykład wojskowa służba, policyjna, medyczna i jakakolwiek inna, jest jak sama nazwa wskazuje służeniem, i nie powinna stawać się okazją do dominowania czy tym bardziej krzywdzenia ludzi. Celem jej jest obrona, wsparcie, pilnowanie porządku oraz troska o zdrowie i zapewnie innym pokoju. Są to cele jak najbardziej moralnie zaszczytne z punktu widzenia Biblii. Jednakże służenie w takich obszarach życia społecznego wiąże się z władzą, a władza stwarza niebezpieczeństwo jej nadużycia, dając upust własnym ambicjom lub spaczonym potrzebom. Krytycznym dowodem takich wynaturzeń są obozy koncentracyjne albo łagry czy też cele tortur, gdzie krzywda przybrała rozmiar mordu. Jan nie nakazywał opuszczenie armii żołnierzom, ponieważ służba wojskowa jest godziwym zajęciem, szczególnie, gdy staje się w obronie skrzywdzonych, napadniętych, zagrożonych. Z krzywdą mamy do czynienia dopiero wtedy, gdy się napada, zabija bez potrzeby, dręczy niewinnych. Krzywdzeniem jest na pewno bycie najemnikiem, ponieważ jedynym motywem walki jest wtedy korzyść finansowa. W jakimś sensie wszyscy walczymy ze złem służąc dobrem i zalecenie Jana może dotyczyć wszystkich. Przecież każdy z nas ma swój zakres służenia innym i nikt z nas nie żyje w izolacji. W miejscu, w którym służysz innym, gdziekolwiek to jest począwszy od okienka na poczcie, aż po bycie prezydentem, pojawia się moralna powinność kierowania sie dobrem drugiego człowieka. Jan zwracając się do żołnierzy nakazał im ograniczyć się do służenia i powstrzymanie się od krzywdzenia innych ludzi. Trzeba zauważyć, że jest to pierwszy krok w przemianie człowieka: po pierwsze nie szkodzić! Zaczyna się wszystko od jednego czynu, ale kończy się na trwałej postawie. Każdy ludzki czyn może stać się okazją by przekroczyć swoje ograniczenia i lęki, przezwyciężyć chore wyobrażenia o sobie samym oraz egocentryzm. Każda służba, jest okazją do przekroczenia egocentryzmu, ponieważ jest nastawiona na dobro drugiego, nawet za cenę własnego życia, wyczerpania, ryzyka utraty zdrowia. Żeby zdobyć się na decyzję nie krzywdzenia nikogo, potrzeba zdecydować się na konkretny jeden jedyny czyn, który wykonam dziś, w tym miejscu, w którym jestem postawiony. Potencjalna ofiara mojego egocentryzmu zapewne jest blisko mnie, w moim środowisku. Jeśli tylko uczynię ten krok, by nie krzywdzić, to zapewne na tym się nie skończy. Żołnierz, który odmawia rozkazu strzelania na egzekucji do bezbronnego i niewinnego więźnia, wkracza na obszar zaryzykowania własnym życiem. Mamy tego przykład w dramacie Otta Schimka. Odmowa wykonania aborcji, może narazić lekarza na nieprzyjemną presję oraz medialną nagonkę, podobnie policjant, który nie daje się przekupić mafijnym strukturom, naraża swoje zdrowie i bezpieczeństwo rodziny. W sferze służby, wystarczy się powstrzymać, by zaryzykować życie i spokój. Mało tego, powstrzymując się od krzywdzenia, pokonuję kompromis i mam szansę rozwinąć się ku wspaniałomyślności. Wspaniałomyślność wnosi okazję do rezygnacji z własnego dobra na korzyść drugiego w sposób wyjątkowy lub bohaterski. W dawnych czasach ludzie wspaniałomyślni, byli naznaczani godnością szlachetności, tworzyli elitę społeczną a ich herby często zawierały symboliczne podkreślenie czynu, na który się zdobyli dla dobra innych. Jest w tym coś paradoksalnego: im wspaniałomyślniej poświęcam sie dla innych, tym bardziej dbam o własną szlachetność, czyli o własne dobro. Po bitwie pod Płowcami, na pobojowisku Władysław Łokietek wraz ze świtą dojrzał wojownika Floriana Szarego, któremu wnętrzności wyszły na wierzch z powodu ran zadanych włóczniami. Poświęcił swoje zdrowie, zaryzykował życie a teraz cierpiał dla dobra swych rodaków leżąc na pobojowisku. Wzruszony król nagrodził jego poświęcenie i nadał mu herb „jelita” na którym widnieją trzy włócznie. Być może był zwykłym rolnikiem a jego przydomek „Szary” to spolszczenie łacińskiego określenia kogoś, kto oczyszcza ziemię z chwastów: Sarius? Jeden wspaniały czyn, uczynił go szlachcicem, zapewne motywując go już przez całe życie do podobnych czynów. Niekiedy wprawa w oczyszczaniu ziemi z chwastów znajduje swoje zastosowanie w plewieniu wrogów. Każdy z nas, kto tylko jest postawiony w służbie społeczeństwu, ma choć jeden wyjątkowy moment w życiu, w którym może przekroczyć siebie ku odwadze i wspaniałomyślności, nawet zwykły rolnik taki, jak Bartosz Głowacki czy pasterz Dawid. Nawet jeśli jesteśmy przesiąkniętymi złością ludźmi, mamy choć jedną okazję w życiu, by stać się wspaniałymi, jak dowodzi tego film Clinta Eastwooda „Gran Torino”. Człowiek szlachetny, ma prawo do dumy, gdy jego czyn jest oparty na właściwych wartościach. Imitacją szlachetności jest rodzaj pychy, zwany arogancją, czyli przypisywanie sobie zasług, na które się jednak nie zdobyło.

UCZCIWOŚĆ: Nie tylko kradzież, ale też wszelkie formy zwodzenia ludzi są niemiłe Bogu. Duchowość człowieka sprawdza się nawet w interesach. Wystarczy otworzyć księgę Amosa, by przekonać się, że wszelka nieuczciwość, wyłudzanie, naciąganie, wykorzystywanie, malwersacje, kradzieże są ścigane przez gniew Nieba. Trzeba też przypomnieć, że niewypłacanie wynagrodzenia pracownikom, albo zaniżanie go, jest grzechem wołającym o pomstę do nieba i na pewno skończy się ową pomstą. Jerozolima nie tylko dlatego stała się pastwą Babilończyków, ponieważ szerzyło się w niej bałwochwalstwo, ale również dlatego, że ostatni królowie wykorzystywali ubogą ludność, zmuszając ją do prac przy budowie wielkich gmachów, nie dając żadnego wynagrodzenia oraz podnosili podatki. Roboam stracił większość swego królestwa, ponieważ nie chciał ulżyć w podatkach. W 22 rozdziale Jeremiasza, wprost prorok wskazuje nieuczciwość, jako powód zniszczenia miasta w 587 roku w czasie najazdu Nabuchodonozora. W programie Dwunastu Kroków anonimowych alkoholików, jest mowa o bezkompromisowej uczciwości jako warunku zdrowienia. Jak się okazuje, nieuczciwość, tak zaburza silnie człowieka, że utrudnia uwolnienie od nałogów. Uczciwość zdobywamy już wtedy, gdy nie pozwalamy sobie na jazdę tramwajem bez biletów. Jakiś czas temu, przybył do mnie mężczyzna, który był zatrudniony w biurze pewnej wielkiej instytucji. Po wyznaniu swych grzechów, dodał na końcu niepewnym głosem, że trochę go niepokoi jeszcze jeden problem, który według jego rozeznania nie jest grzechem. W sytuacji niepewności moralnej lepiej jest jednak ją wyznać, aby uzyskać jasność, sumienie bowiem nie powinno opierać się na wątpliwościach. Biblia mówi, aby nasza postawa była zdecydowana: „niech wasza mowa będzie tak-tak, nie-nie, a co ponadto, jest od diabła”. Okazało się, że zabrał do domu z biura zestaw pisaków i miał z tego powodu niepokój, choć twierdził, że nie uważa tego za grzech. Według niego pisaki były niewiele warte i były masowo kupowane do biura. Rzeczywiście – odrzekłem - to prawda, że są niewiele warte, ale o wiele poważniejszą stratą jest oswojenie sumienia z kradzieżą. Jak się okazało, od wielu lat wynosiła różne drobne przedmioty, których łączna wartość mogła być dość pokaźna. I co najdziwniejsze, od lat był ogromnie zadłużony. Zastanawiam się, czy ogromne zadłużenie, które trwa latami nie jest wskazówką, by przyjrzeć się swej osobistej nieuczciwości? Czy zadłużenie jakiegoś państwa, nie ma związku z okradaniem jego obywateli przez władze? W naszym świecie wykorzystywanie i nieuczciwość są rozpowszechnione i wydaje się, że nie tylko walka, ale nawet mówienie o uczciwości jest bezcelowe, ale wystarczy jeden uczciwy, by ze względu na niego Bóg podtrzymywał ten świat. Czy w miasteczku, w którym żyje stu mieszkańców i 99 jest złodziejami, ten ostatni - setny powinien też kraść, dlatego, że wszyscy kradną? A może to miasteczko istnieje tylko dlatego, że ten jeden jedyny nie kradnie? Według pewnej legendy biblijnej, gdy Bóg stworzył świat, zobaczył, że on się chwieje na dwie strony. Spytał więc Bóg: „Co ci jest, że tak się kolebiesz? „A świat odrzekł: „Panie nie mogę stać spokojnie, bo nie mam podpory”. Bóg więc rzekł: „Dam ci podporę, jednego sprawiedliwego, o imieniu Abraham, który będzie dla ciebie oparciem”. Dlatego istnieje pewna starożytna nadinterpretacja biblijna związana ze stworzeniem świata. W księdze Rodzaju (2,4) zapisano sformułowanie kończące dzieło stworzenia świata: „gdy były stwarzane” (BEHIBARAM). Hebrajskie litery tego wyrażenia są tymi sami, które po przestawieniu tworzą wyrażenie: „w Abrahamie” (BAABRAHAM), gdyż wierzono, że świat może trwać, gdy na nim żyje choćby jeden jedyny uczciwy człowiek. I właśnie Abraham był niezwykle uczciwym człowiekiem. Wolał być skrzywdzony, niż wymierzać innym sprawiedliwość, wolał zapłacić nawet za to, co było jego własnością, jeśli ktoś mu ja zabrał, jak to było w przypadku studni Beer Szeba. Uczciwość jest aktem wiary w opatrzność Boga, podobnie jak jakakolwiek kradzież jest aktem niewiary, brakiem zaufania do Boga i zlekceważeniem Go.

II Niedziela Adwentu C

O. Augustyn Pelanowski

Druga niedziela adwentu odsłania postać Jana Chrzciciela, proroka, który bezpośrednio poprzedzał ujawnienie się Mesjasza Jezusa. Jeśli Kościół na niego wskazuje palcem liturgii, to dlatego, by nam dać szansę pojąć kluczowy sens jego misji, której wymowa nigdy się nie zdezaktualizowała: przed przyjęciem Mesjasza konieczną postawą człowieka jest skrucha, uznanie swej niegodziwości. Nazywamy to NAWRÓCENIEM czy też opamiętaniem się. Nawrócenie jest dziełem Boga, człowiek może jedynie stworzyć sprzyjające warunki przez wejście w postawę skruchy. Trzeba zwrócić uwagę na Jana, który nie skupiał się na proponowaniu czy narzucaniu ludziom jakichś surowych wyrzeczeń, lecz doprowadzał ich do zanurzenia się w wodach Jordanu i wyznawaniu win. To wszystko? Powiedzielibyśmy ze zdziwieniem! Tak, ponieważ mistrzem i twórcą nawrócenia jest Duch Święty, dlatego też nazywamy nawrócenie “odrodzeniem i odnowieniem w Duchu Świętym” (Tyt. 3, 5). A skoro jesteśmy dziećmi, a nawet niemowlętami (1P.2,2), to pomyślmy przez chwilę, co może uczynić niemowlę, które się zanieczyściło? Czy może się samo wykąpać, albo zmienić pieluchę? Może najwyżej poinformować matkę swym płaczem, że wydarzyło się coś nieprzyjemnego. Matka dokonuje dzieła oczyszczenia, ona zdejmuje zanieczyszczoną pieluszkę i zanurza swoje dziecko w wanience, obmywa i wyciera, po czym zakłada świeżego pampersa. Banalne porównanie, ale jak sądzę, najbardziej adekwatne. Możemy tylko szczerze zapłakać, nad własnymi nieczystościami, Duch Święty, jak matka czyni całą resztę. Dlatego Jan wprowadzał poruszonych słuchaczy do Jordanu, a oni wstrząśnięci wiarygodnością słów Jana, wyznawali swe winy. Przez lata spowiadania przekonałem się, że nic tak człowiekowi nie ciąży, jak potrzeba przyznania się do swych podłości i jednocześnie nic tak nie jest trudne do wykonania. A gdy wreszcie da się tej potrzebie upust uczciwie, towarzyszy temu deszcz łez. Nawrócenie nie jest jedynie procesem intelektualnym ale też uczuciowym, z tym, że żadne uczucie nie jest autentyczne jeśli wcześniej człowiek nie przejął się w swych myślach niegodziwością osobistych czynów. Stąd innymi określeniami nawrócenia są zmiana myślenia (metanoia) albo opamiętanie. Jeśli na poziomie myślenia i słuchania człowieka naprawdę dał się gruntownie przekonać o fatalnych skutkach własnych grzechów, uczucia mogą stać się ogromną siłą zdolną uczynić miejsce dla Ducha Świętego, który dokonuje dzieła przeobrażenia.


Biblia nazywa nawrócenie nowym stworzeniem (Ef 2,10-15). Żeby to wyjaśnić trzeba sięgnąć pamięcią do początków. Bóg stwarzając świat wyłonił go niczym jakaś akuszerka z łona chaosu. Natomiast księga Wyjścia o Mojżeszu mówi, jako o wyjętym z wody, ale zanim to się stało, wpierw dwie tajemnicze akuszerki, wydobyły go z łona matki, pomiędzy kamieniami porodowymi, które są szkicem dwóch tablic z Dekalogiem. Natomiast kiedy jego matka Jokebed ujrzała swego syna w chwilę po porodzie, dostrzegła, że jest piękny lub dobry a jest to identyczne sformułowanie, z tym, które wypowiedział Bóg po stworzeniu każdego z sześciu dni stworzenia – KI TOW. Jak widzimy, stworzenie i zrodzenie więcej niż kojarzą się ze sobą w Biblii. Tę więź stworzenia i zrodzenia trzeba jeszcze przedłużyć o jeszcze jedną jakość: nawrócenie, o czym mówił Jezus zdumionemu Nikodemowi, kiedy porównywał nawrócenie do narodzin z łona matki. Wynika z tego, że nawrócenie nie leży w mocy człowieka. Nikt samego siebie nie może stworzyć, ani nikt sam siebie nie urodzi, tym bardziej nie nawróci. Jesteśmy zrodzeni nie z krwi, ani z ciała, ani z woli człowieka, lecz z Boga (J 1,13). Żeby się narodzić potrzeba łona. Ludzie wychodzący z wód Jordanu, zapewne nie byli świadomi jak bardzo ta czynność odwołuje się do ich narodzenia z wód płodowych. Nie możesz sam siebie narodzić nawet z naturalnej matki, bo to przekracza twoje możliwości i nie możesz sam siebie nawrócić, choć wydaje ci się, że możesz tego zapragnąć i wyznać prawdę o sobie, ale czy poznanie swej nędzy jest twoim dziełem, czy też Boga? Noworoczne postanowienia mają krótką gwarancję i się rozsypują razem z igłami zeschniętej jodełki, stojącej w kącie pokoju. Jeszcze na chwilę odwołajmy się do motywu narodzin z łona, jako pierwotnej matrycy nawrócenia. Nawrócenie wywołuje w człowieku lęk, który nie jest tylko zwykłym uczuciem, ale jak to powiedział Rollo May, jest ontologiczną cechą człowieka. Narodziny są pierwowzorem wszelkiego lęku, który jest ściśle związany z problemem wolności. Gdy przeżywasz lęk, stoisz przed nową nieznaną przestrzenią wolności i by do niej się przecisnąć - niczym noworodek przeciskający się przez łono matki - czujesz ucisk, duszenie się, zasycha ci gardło. Oto dlaczego ludzie odczuwają przed wyznaniem swych win lęk przypominający uraz urodzin. Lęk jest oszołomieniem wolnością i zatrzymuje nas przed krokiem, który prowadzi do wolności. Oto dlaczego tak trudno się wyspowiadać i również tłumaczy to dlaczego ludzie po dobrej spowiedzi czują się „nowonarodzeni”.


Oczywiście nie byłoby możliwe nieustanne rodzenie się przez spowiedź, której źródłem jest chrzest, gdyby nie zasługi Jezusa. Prawdę mówiąc, Bóg nie dopatrzyłby się niczego w człowieku, co skłoniłoby Go do miłości, przecież lekceważymy Go, pomijamy, spychamy na margines, uganiamy się za idolami tego świata, nurzamy się w nieczystościach, zarozumiale wynosimy się, jesteśmy chciwi, zakłamani, nienawidzący, złośliwi, lubujący się w pijaństwie i niszczeniu się nawzajem, zabijamy własne dzieci, cudzołożymy i przeklinamy. Oto do czego jedynie zdolny jest człowiek! Jest tego wystarczająco dużo, by poczuć wstręt, zresztą sami go odczuwamy do samych siebie nierzadko, choć może tego sobie nie uświadamiamy. Jest tylko jedna jedyna motywacja dla Boga, by nas na nowo wzbudzać do przywileju bycia jego dzieckiem, oczyszczonym i uniewinnionym: Bóg, który jest bogaty w miłosierdzie, dla swej wielkiej miłości, którą nas umiłował, ożywił nas razem z Chrystusem. Łaską zbawieni jesteście (Ef 2,4-5). Powodem naszego nawrócenie i obdarzenia przywilejem najcudowniejszej więzi z Bogiem, jest zasługa i wstawiennictwo Jezusa. I to właśnie przez Jezusa, Bóg wykonuje w nas to, co miłe jest w oczach Jego (Hbr 13,21). Mnie to osobiście zawstydza, ale nie poniża. Ktoś przeze mnie dokonuje czegoś dobrego, a potem mnie za to wynagradza. Posłużmy się porównaniem: na egzaminie dającym mi wstęp do upragnionej uczelni dostaję test, którego nie umiem rozwiązać. Obok mnie siedzi syn rektora, zasiadającego w komisji, również zdający egzamin. Kątem oka dostrzegam, że idzie mu świetnie. Tymczasem ja pocę się i gryzę nerwowo długopis próbując wybrnąć z niemożliwego położenia. Czuję, że nie mam szans. Nagle syn profesora podsuwa mi dyskretnie rozwiązany test. Oddaję test komisji i ojciec tego syna, rektor, stawia mi za rozwiązanie najlepszy stopień. Po ukończeniu uczelni dowiaduję się, że ojciec tego syna, ów rektor uczelni, nie tylko o wszystkim wiedział, ale sam inspirował tę pomoc, bo ulitował się nad moją beznadziejną sytuacją i pozwolił mi zdać tamten egzamin. Z punktu widzenia ludzkich układów byłoby to nieuczciwe, ale czy nie tak jest z nawróceniem? Tyle, że u Boga nic nie jest nieuczciwe, tylko po prostu życzliwie miłosierne. Nie przyjąć natchnienia do nawrócenia jest znieważeniem łaski, którą Bóg nam dyskretnie podsuwa, przez działanie swego Syna, w Jego Duchu. Wzgardzić prezentem, to wzgardzić ofiarodawcą. On wstawia się za wybranymi, którzy jeszcze nie potrafią uwierzyć (J 17,20). Przez tego Syna są na nas zlewane wszystkie duchowe dobrodziejstwa niebios (Ef 1,3). Ale dary te nie przyszły na nas z łatwością, z jaką można komuś podpowiedzieć rozwiązanie egzaminu. To było bolesne i przeklęte dla Syna Bożego. Żaden noworodek z żadnej matki nie urodził się z takim bólem, jaki Chrystus wycierpiał za nas, gdy na krzyżu pozwolił sobie otworzyć swój bok, byśmy wszyscy usłyszeli, jak usłyszał to Jan, że oto znowu mamy tę samą Matkę, co Jezus, a skoro tę samą Matkę, to i tego samego Ojca. Męczarnia na krzyżu była niczym bóle porodowe matki, która rodzi swoje dziecko. Owszem dziecko urodzone w największym bólu, jest najbardziej ukochane, bo drogo kosztowało jego przyjście na świat. Szczerze wierzący, nie zapomina o bólu Chrystusa, podobnie jak dziecko, które wie, że matka urodziła go ocierając się o śmierć, nigdy tego matce nie zapomni.

Zdawanie sobie sprawy z miłości Boga do mnie i ceny, jaką za mnie zapłacił, oto początek zwrócenia się do Niego. Paweł, pisząc do Koryntian, posługuje się podobnym porównaniem: “W Chrystusie Jezusie zrodziłem was przez ewangelię” (1 Kor 4, 15). To nie patos starożytnej epistolografii nakazywał mu posługiwać się wzruszającymi porównaniami. Wystarczy przeczytać, ile to go kosztowało, aby ogłosić nie tylko Koryntianom, wieść o przebaczeniu Boga i pragnienie Jezusa uczynienia z ludzi żyjących w najbrudniejszych pożądaniach własnych, oczyszczonych dzieci (por. 2 Kor 11, 24-27). Brzmi to surowo, ale prawdziwe, a nam nie wolno z chrześcijaństwa uczynić jedynie sentymentalnej dewocji, albo wydumanej i nadmiernie intelektualnej refleksji. To, co prawdziwe jest trudne, stwierdził Rilke.

Ale jest jeszcze inny istotny czynnik, inicjujący nawrócenie oprócz tego, że łaska Pana obmywa nas darmowo. Jan Chrzciciel chrzcił wodą, wprowadzał ludzi na dno Jordanu i pozwalał Duchowi Świętemu ich przemienić, ale wpierw obchodził całą okolicę i głosił Słowa Boga, które wcześniej Bóg jemu przekazał. Dlatego jest napisane o Janie, iż skierowane zostało do niego Słowo Boga i choć do niego zostało skierowane, nie tylko dla niego było zaadresowane. Co to znaczy? Trudno się nawrócić, bez zderzenia się z Biblią. Słowo Objawia nie tylko Boga, ale też prawdę o człowieku. Oświeca to, co jest w wewnętrznej ciemności serca. Wyjaśnia, obnaża, nazywa, dotyka do żywego, ale też leczy. Jest jak opatrunek, jak gorzkie lekarstwo, łagodzi ból, goi, i umacnia, wreszcie zabezpiecza na przyszłość. W sumieniu jest wiele nienazwanych, mrocznych, zepchniętych wspomnień o naszych czynach, które są jak niezaleczone rany. Wielu ludzi, dorosłych, wykształconych, zajmujących poważne pozycje w społeczeństwie, klękając przy konfesjonale spowiada się na poziomie przedszkolaka. Większość ludzi nie potrafi nawet nazwać ani nawet przyznać się do złych czynów, które produkują jak kserokopiarki, powielając setkami te same grzechy, które im szatan ułożył na ekranie wyobraźni. To coś więcej niż opór przed wglądem i fortyfikacje mechanizmów obronnych. Ilu ludzi zdaje sobie sprawę z własnej zarozumiałości, albo pogardy, która w ciągu dnia ponad dwieście razy podsuwa im w myśli wulgarne epitety nie godne ujawnienia, gdy mrużąc powieki przypatrują się swoim bliźnim? Nie tylko takie słowa jak dureń, idiota, debil, głupek, wariatka przebrzmiewają nieustannie w naszym umyśle, gdy tymczasem na zewnątrz uśmiechamy się do tych ludzi i sympatycznie z nimi rozmawiamy. Bóg widzi serce i słyszy szepty umysłu. Czy nie powiedziała Prawda, że gdybym na brata powiedział: RAQA, czyli pusta głowo, winny jestem Wysokiej Rady (Mt 5, 22)? Ale czy my samych siebie słyszymy? Gdyby nie mowy Chrystusa, czy ktoś zrozumiałby co stało się na krzyżu? Właśnie słowami Jezus zdradza niewypowiedziane osądy serca, jakie rodziły się u słuchających go ludzi. Posiadał wgląd tak przenikliwy jak żaden wytrawny psychoanalityk. Gdy uzdrowił sparaliżowanego, ludzie byli oburzeni i osądzali Go w sercu, szepcząc zaledwie miedzy sobą, nie ośmielając się nic powiedzieć na głos. Wtedy On powiedział do nich: „Co za myśli nurtują w sercach waszych?” (Łk 5, 22). Podobnie było przy uzdrowieniu człowieka, który miał uschła rękę: „On wszakże znał ich myśli i rzekł do człowieka, który miał uschłą rękę: «Podnieś się i stań na środku!» Podniósł się i stanął”. (Łk 6, 8). Gdy apostołowie w ukryciu spierali się o to, kto z nich jest największy, Jezus, jak napisano: „znając myśli ich serca, wziął dziecko, postawił je przy sobie i rzekł do nich: «Kto przyjmie to dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmie, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto bowiem jest najmniejszy wśród was wszystkich, ten jest wielki»„ (Łk 9, 47-48). Nic nie jest przed Nim zakryte i dlatego lepiej jest słuchać Jego słów chcąc siebie poznać, niż próbować samego siebie zrozumieć. Człowiek zdany na własną ocenę, zawsze będzie się usprawiedliwiał, a przez to, nigdy nie pozna prawdy o sobie. Słuchać i dać się przekonać Słowu Biblii, przez którą przemawia Jezus, to drugi warunek istotny w nawróceniu. Dlatego i my mamy szanse dopiero wtedy samych siebie przyjrzeć się do cna, prześwietlić wewnętrzny bałagan osądów i pychy, porównywania się i złości, gdy słyszmy Słowo Boga. To Słowa Boga są tym nieskalanym nasieniem, przez które możemy być zrodzeni do postaci nowego człowieka (1 P. 1, 23). Prawda tych słów jest zdolna nas uświęcić (J 17, 17). Finalnym celem nawrócenia jest uczestnictwo w chwale Boga, abyśmy i my i On przeżywali niekończące się szczęście: „Oto idą synowie twoi, których wysłałaś, idą, zebrani ze wschodu i zachodu na słowo Świętego, ciesząc się chwałą Boga” (Ba 4, 37). Nawrócenie ma za cel doprowadzenie człowieka, do uczciwego szczęścia, które Biblia nazywa chwałą!


Pozostaje jeszcze nam na końcu zwrócić uwagę na ten przedziwny wstęp. Marek wymienia cały szereg przywódców począwszy od Tyberiusza poprzez Piłata, Heroda, Filipa, Lizaniasza, Annasza, Kajfasza i na końcu tego szpaleru ustawia Jana. Ten ostatni nie za bardzo pasuje do tej elity. To prawda. Wyobraźmy sobie, że stoją oni wszyscy w szeregu, w swych purpurach, diademach, dumni i pewni, że jeśli już Bóg przemówi, to na pewno, do któregoś z nich, a nie do jakiegoś prostego Żyda z prowincji. Tymczasem Słowo Boga ich wszystkich omija i ku ich zdziwieniu spoczywa na tym Żydzie kulącym się w sierści wielbłądziej. Wynagradza kopciuszka a nie dygnitarzy. Jakie byłoby ich zdziwienie, gdyby wiedzieli, że w oczach Boga są nikim, natomiast ten, który w ich oczach był nikim, jest dla Boga cenniejszy niż oni wszyscy razem! Bóg kocha niezwykle pokornych i tych, którzy z drżeniem czczą jego Słowo! (Ps 66, 2)

I Niedziela Adwentu C

O. Augustyn Pelanowski

W tekście przeznaczonym na ten dzień, czytamy w dosłownym tłumaczeniu: trwajcie bez snu! Czytam te słowa i lekko się uśmiecham, ponieważ już od dawna mam problemy ze snem i dużą część nocy przeznaczam na przygotowanie Słowa Bożego, gdyż w ciągu dnia posługuję. Jestem jak piekarnia: nocą jest wypiek, a w ciągu dnia darmowa sprzedaż. Jezus nie dzieli doby dla swych sług na idealne trzy ósemki: sen, praca, medytowanie. Każe czuwać nocą, a to przecież łamie naturalny porządek. Czy człowiek nie powinien siebie samego przekraczać, by się rozwijać? Co więc robić w adwencie? Nie wyspać się?
Kościół w tę pierwszą niedzielę adwentu, każe nam trochę opacznie, skierować bezsenne oczy nie tyle w kierunku Betlejem, co raczej ku paruzji. Nie na to, co jest początkiem zbawienia, ale jak się ono sfinalizuje. Co to jest paruzja? Ostateczne przyjście Chrystusa w chwale, w pełni życia wiecznego, jakie ma do zaofiarowania ludzkości oczekującej absolutnego przeobrażenia życia i zniesienia na zawsze nowotworu śmierci, rozpaczy grzechu i wszelkiego cierpienia. Ostateczny temat teologii jest tu pierwszym, ponieważ jest naszą najważniejszą nadzieją i najgłębszym pragnieniem. Właśnie tego oczekujemy. W Betlejem Bóg objawił się w człowieku, w paruzji człowiekowi zostanie udostępnione Bóstwo. Zaczęło się na wioseczce, skończy głębiej niż w kosmosie! Czy jest jakiś człowiek, który nie ma już dość tej męki, życia, które w każdej godzinie może zaskoczyć cierpieniem, opuszczeniem, kalectwem, wypadkiem, rozwodem, krzywdą, pijaństwem, przemocą, torturami, wojnami, chorobami psychicznymi, gwałtami, prześladowaniami, szerzącą się dominacją perwersji, coraz liczniejszym sieroctwem? Każdego dnia widzę cierpienie i tysiące żyjących w męczarni i desperacji. Sam zadaje cierpienie i sam jestem raniony. Czy obecny świat jest naprawdę pełen uśmiechu, jak to widzimy na każdej reklamie? Czy na pewno używanie kremu przeciwzmarszczkowego z drzewa bukowego pozbawi mnie obawy przed starzeniem? Nie zbawiłoby mnie od trwogi istnienia nawet stworzenie takiego świata jaki wydumał Huxley, świata w którym istnieje ministerstwo, którego celem jest minimalne skrócenie oczekiwania na zaspokojenie każdego kaprysu człowieka. Może się jednak okazać, że takim świecie medyczne przedłużenie życia doczesnego jest jedynie za cenę obniżenia sprawności umysłowej, a stosowanie leków, które natychmiast uwalniają od depresji, pozbawią w tym samym momencie kreatywności i duchowości. Ten świat może być wielokrotnie poprawiany przez człowieka, ale i tak nie nigdy nie będzie szczęściem, jakiego oczekujemy. Oczekuję, by Bóg przeobraził wszystko, bo ludzkie pomysły na przedłużenia życia są żałosne i przypominają składanie pożywienia do sarkofagu faraona.

Bóg zapewnia nas o istnieniu świata, który jest wolny od śmierci i cierpienia i dlatego w modlitwie OJCZE NASZ z determinacją mówię: PRZYJDŹ KRÓLESTWO TWOJE. Paruzja nie objawi się oczywiście w chwili mojej śmierci. Moja śmierć może być sądem szczegółowym tylko związanym z moją osobą, a paruzja zbiega się z sądem ostatecznym dotyczącym całego świata. Może słowo SĄD nas niepokoi, ale ci, którzy w tym świecie żyją w komunii z Jezusem, nie muszą się bać Jego przyjścia, mogą co najwyżej lękać się jeszcze boleśnie raniącej zdolności tego świata i obawiać się utracić łaskę uświecającą, czyli gwarancji utrzymującej w człowieku życie zmartwychwstałego Jezusa, który nam się daje w sakramentach, a prześwietnie w Eucharystii. Nie mogę się bać przyjścia Jezusa, bo jest czymś nieracjonalnym bać się nadejścia oryginalnego szczęścia, które mnie wreszcie pozbawi możliwości cierpienia. A paruzja nie nadchodzi wraz ze śmiercią moją, ponieważ nie jestem całą ludzkością. Gdy umieram ja, to wcale nie oznacza, że umierają wszyscy ludzie jak pisze Martelet. Z kolei, umierając, nie dostępuję jeszcze pełni zmartwychwstania, choć już żyję w Zmartwychwstałym, ponieważ ten Zmartwychwstały jeszcze nie przeobraził całego świata, który nadal jest kaleczony śmiercią a przesunięcie całkowitego przeobrażenia świata jest spowodowane miłosierdziem ponieważ jeszcze wielu Szawłów czeka na swój Damaszek.

Piotr pisze: ”Nie zwleka Pan z wypełnieniem obietnicy – jak niektórzy są przekonani, że Pan zwleka – ale On jest cierpliwy w stosunku do nas. Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich chce doprowadzić do nawrócenia” (2P3,9). Toteż w tysiącach komór celnych dopiero liczą swoje oszczędności rozliczni Mateusze albo już ze łzą w oku czytają OPOWIEŚĆ WIGILIJNĄ Dickensa, i być może dopiero rosną sykomory i dopiero rodzi się sto czterdziesty czwarty Zacheusz. Niejedna teściowa jeszcze nawet na gorączkę nie zachorowała i wielu opętanych jeszcze się rzuca kamieniami po cmentarzach przeganiając wieprze gadareńskie. Może jeszcze nie urodziła się niejedna chora na anoreksję córka Jaira i sądzę, że wiele zranionych kobiet, których wspomnienia z dzieciństwa krwawią na razie wydają całe swoje oszczędności na lekarzy. Gdyby więc teraz nastąpiła paruzja, oni nie zdążyliby się jeszcze uchwycić skrawku szaty Jezusa, i ich wiara nie zaistniałaby. Nie każe się górnikowi, który przebywał w zawalonym i mrocznym chodniku w kopalni tydzień czasu, od razu otworzyć oczy na słonecznym poziomie, gdy go wybawi ekipa ratunkowa. Bez wiary trudno mówić o zbawieniu. Chrystus mógłby usunąć śmierć już teraz, jest zdolny to uczynić, taki był pierwszorzędny sens jego zmartwychwstania, nieuchronnie wtedy wylałaby się na nas wieczność życia Boga, ale wielu z nas jeszcze nie dojrzała do wyboru wiary. Gdyby teraz usunął śmierć, wtedy po prostu nastąpiłoby zniesienie w całości tego świata, ale nie byłby on jeszcze wypełniony Chrystusem na ile się tylko da. Nastąpiłoby zniesienie bez wypełnienia. Czy się wycina figę obłożoną nawozem, która zaczyna rodzić owoce? Paruzja byłaby przedwczesnym finiszem i być może miliony ludzkich istnień byłoby niedojrzałych do niej, nieprzygotowanych na nią, nie zdążyłoby zaznać komunii z Jezusem na tym poziomie istnienia. Sakramenty są wyjątkową szansą na komunikację z Jezusem zmartwychwstałym i On w nich czeka wypełniony w sercu nabrzmiałym pragnieniem stworzenia więzi miłości między sobą a ludźmi oraz wybawiania nas z bezsilności jaka przygniata człowieka w grzechu.

Wydaje się, że dopiero wtedy, gdy cała ludzkość przerazi się niemożliwością wyjścia ze skutków swoich zbrodniczych pomysłów, przybędzie znowu On, ten, który potrafi wyciągnąć rękę do tonącego Piotra, a nie do Piotra, któremu udaje się jeszcze kroczenie po falach czasu. Czyż nie, dlatego dziś czytamy o znakach trwogi bezradnych narodów, które będą zwiastowały nadejście Mesjasza w paruzji? Znaki na słońcu, księżycu, gwiazdach i jakiś totalny potop. Potencjał nuklearny istniejący już na świecie potrafiłby wywołać chyba gigantyczne i promieniotwórcze tsunami? Świat zmierza ku gorszemu, ku punktowi krytycznemu, a krytyczny punkt może być ostatecznym przesileniem. Talmud mówi, że Mesjasz przyjdzie, gdy świat będzie już całkowicie zepsuty, gdy będzie całkowicie winny, bowiem wtedy wszystko będzie z góry, czyli będzie zależało już tylko od łaski Wszechmogącego. Księga Kapłańska mówi symbolicznie: kiedy całe ciało człowiek pokryte jest trądem, człowiek jest czysty (por. Pwt 4,28-30). Kiedy całe ciało ludzkości przekona się, że jest nieuleczalnie trędowate, to właśnie może być momentem przeobrażenia. Kiedy wszyscy ludzie zdadzą sobie sprawę z winy, przyjdzie pełnia odkupienia. Podobnie, gdy pojedynczy człowiek do głębi uświadamia sobie sprawę ze swego upadku, z którego nie może się już podnieść, może zdobyć się najsilniejszy akt zwrócenia się ku Bogu, czyli nawrócenia w najczystszej szczerości. Przebudzenie następuje, gdy noc dobiega końca, światło rozbłyska, przed wschodem słońca noc jest najciemniejsza. Właśnie pośród tej narastającej ciemności, słowa Jezusa o trwaniu na czuwaniu, w bezsenności, stają się zrozumiałe. Dla tych, którzy czuwają w nocy, świt jest wcześniejszy. Greckie AGRYPNEO dosłownie tłumaczy się, jako bycie bezsennym, czujnym, czyli kimś, kto już się przebudzili i uczestniczy w dniu, mimo trwania jeszcze nocy. Chodzi o to, by nie utożsamić się z ciemnością nocy, jaka spowija świat. Nocą jest owe obżarstwo, pijaństwo i wszelki troski doczesne, które Jezus wymienia mając na myśli nie tylko grzeszny styl życia, ale i koszmarne uwikłanie się tym świecie tak daleko posunięte, że uniemożliwia człowiekowi otwarcie oczu na Jezusa i na prezent życia wiecznego, jaki już dyskretnie rozpakował w tym świecie. Wyrzeczenie daje sposobność dostrzegania w tym świecie miłującego i życzliwego Boga, który wskazuje Nową Ziemię i Nowe Niebo. Pierwsza, która nie przeoczyła, lecz ujrzała Życie Boga i je przyjęła całym sercem, była Miriam Niepokalana. Nie bez powodu tę uroczystość przeżywamy właśnie w adwencie. Ponieważ miała począć i urodzić Syna Bożego musiała być wyjęta spod panowania sił ciemności, którym my podlegamy poprzez uczestniczenie w grzechu. Ale ona była w zupełności wolna od ciążenia ku do grzechu, gdyż antycypowała świat, który na końcu zostanie od grzechu uwolniony i dała swoje ciało Temu, który od śmierci przyszedł uwolnić. Gdyby była zwykłą kobietą zainfekowaną grzechem, Jej Syn jakże mógłby narodzić się nieskalany? Bóg udzielił Jej uprzednio to, co my otrzymamy na końcu: wolność od grzechu, aby nikt nie miał wątpliwości, co do możliwości uwolnienia człowieka od tego skalanego dziedzictwa. Stąd wypływa waga tej adwentowej uroczystości, jaką 8 grudnia będziemy przeżywać. To nie tylko jedno ze świąt, ale potężny akord Objawienia przypominający o kondycji, którą będziemy wszyscy obdarzeni na końcu. Ponieważ dała nam Tego, który jest Pierworodnym wobec całego stworzenia, choć urodziła się w konkretnym punkcie historii, reprezentuje postać człowieczeństwa, które już będzie uwolnione od śmierci i grzechu poza historią. Jej Syn jedna nas w swoim ziemskim ciele przez własną śmierć z Bogiem, nas, którzy niegdyś byliśmy wrogami Boga, aby stawić nas przed obliczem Boga, jako niepokalanych – właśnie tak zostaniemy przeobrażeni: w nieskalanych! Dosłownie tekst z listu do Kolosan (Kol 1, 22) używa w tym miejscu słowa: HAMOMOS – czyli będący bez skazy, nieskalany niczym, niepokalany! Pawłowi nie wystarczyło to określenie i wzmacnia swoje obwieszczenie najpiękniejszej nowiny słowem nie pozostawiającym już nic do życzenia: ANENKLETOS, czyli niemożliwy do obwinienia, bez zarzutu! Czy nie jest godne najwyższego oczarowania by wrogów Boga, uczynić niepokalanymi? Mnie to powala z wdzięczności na kolana i wzrusza aż do łez.